CZEGO JUŻ NIE KUPIĘ

Czego nie kupuję, bo i po co? Lista będzie, mam nadzieję, systematycznie uzupełniana, aż do momentu gdy uznam, że już naprawdę nie da się mniej kupować;)


- zeszytów - wykorzystuję przychodzące do mnie hurtowo “wypełniacze” za lekkich listów z rozmaitych firm i instytucji.

- ściereczek - wykorzystuję pocięte stare ubrania (j.w.)

- wymyślnych opakowań na przyprawy, kaszę, ryż itp. - po prostu nie wyrzucam dużych i ładnych słoików po kawie rozpuszczalnej. Po latach zbierania można mieć ładnych komplet

- książek i płyt DVD - od tego są biblioteki

- płyt z muzyką - od tego są legalne strony do ściągania czego się tylko zapragnie

- zbędne AGD, czyli: sokowirówek, ekspresów do kawy, domowego grilla, urządzenia do pieczenia chleba, gofrownicy, frytkownicy i całej masy urządzeń, które zabierają miejsce. Nie ma takiej rzeczy, której nie dałoby się przygotować za pomocą noża, łyżki, deski do krojenia i np. miski. Na “profesjonalnie” zaparzona kawę wybieram się od czasu do czasu do kawiarni.

- zmywarki - kiedyś marzyłam o niej, dopóki nie dokonałam pewnych obliczeń: ogromne to i wymagające dużej przestrzeni urządzenie oszczędza wodę w ilości (podobno!) 200-300 zł. rocznie. Kosztuje około 1000 zł., czyli oszczędzać będę dopiero po 4, czy 5 latach, czyli wówczas, gdy majaca 5 lat gwarancji zmywareczka ulegnie najprawdopodobniej zepsuciu. Poza tym ja bardzo oszczędzam wodę sama, zmywając w misce. Poza tym ręczne zmywanie jest dokladniejsze.
- gazet, czasopism, a była to swojego czasu moja mała mania. Po całym mieszkaniu walały się góry kolorowych pism, które żal było wyrzucić, zabierały miejsce, mysli i mnóstwo czasu, no bo wypadał do nich zaglądać. Któregoś dnia dotarło do mnie, że wszystko jest w Internecie, a 99% porad i artykułów pisanych do babskiej prasy jest powtarzalna, jak flaki z olejem. Jeszcze gorzej wyglądaja pisma o małych dzieciach: wyłącznie reklamy oraz artykuły o tym, jak stosować reklamowane przedmioty. Plus “odkrycia”, że jak dziecko płacze warto je przytulić, a jak ma katar dobrze jest mu wyciągnąć gile, i tego typu. Być może pisma naprawdę branżowe reprezentują dużo wyższy poziom, ale aktualnie żadnych takich nie czytam (poza biuletynami internetowymi).

- batoników - oo, z tym było trudno, słodycze lubię i pewnie żadna filozofia ani “izm” nie przekona mnie do ich rzucenia. Za to z powodzeniem przeszłam od batoników do dużych, ekonomicznych opakowań. Niestety to rozwiązanie jest bardzo ryzykowne, z wiadomych względów. U mnie jednak się sprawdziło, mając poczucie, że zawsze gdzieś jest schowany cukierek lub czekoladka, skończyły się fiksacje, pragnienia i wyżerki pogłodowe. Teraz zawsze do torebki wrzucam sobie kilka czekoladek i zdarza się, że nawet do nich nie sięgam!

- mrożonek – i od razu zaznaczam, że sporo w tym kłamstwa. Prawdziwiej byłoby powiedzieć, że zaczynam dochodzić do wniosku, że lepiej nie kupować mrożonek. Faktycznie dawniej kupowałam ich znacznie więcej, w czasach mojego debiutu kuro-domowego kupowałam mrożonki dosłownie na każdy obiad, nawet latem! Dziś uważam, ze to nieekonomiczne, ale przede wszystkim niedobre jedzenie! Jedynym plusem mrożonek jest zaoszczędzony czas, jednak przy odpowiedniej wprawie w krojeniu, nie jest to aż tak istotne. Największy opór miałam zawsze przed przyrządzaniem moich ukochanych buraczków. Trzeba przyznać jest to wyjątkowo upierdliwe warzywo, brudzi i trzeba trzeć. Niedawno jednak przełamałam opór, kupiłam za jedną złotówkę (1 zł.) dwa piękne buraki i w ciągu 5 minut (specjalnie zbadałam czas) utarłam je, doprawiłam cytryną, solą, cukrem, pieprzem, oliwką i chlup na mały ogieniek. Trochę mnie potem ręka bolała, no przyznaję, oszukiwałam, bo wybrałam duże oczka w tarce. Ale smak był o niebo lepszy od mrożonego puree za 4 zł.

Dorzucę jeszcze listę, najbardziej nieudanych zakupów. Podpatrzyłam podobne listy „grzechów” na blogach minimalistów i postanowiłam wyryć swoją, dla własnej pamięci i ku własnej przestrodze. Tak się składa, że większość nieudanych zakupów jest „dzieciowa”, co zupełnie mnie nie dziwi. Przecież to oczywiste, że dziecku każdy dałby gwiazdkę z nieba, a producenci ‘dzieciowyrobów” doskonale znają i wykorzystuję tę rodzicielską słabość.

Plastikowa, chińska ciuchcia – zabawka – nie działała, szkoda kasy,

Kartonowa plansza do naklejania obrazków na rzepy z serii Kubuś Puchatek: zabawka cudnie opakowana, ale tak tandetna i nieprzydatna, ze aż bolało,

Ręczny, pięknie wydizajnowany młynek do mielenia kawy: rzecz podobno nie do zepsucia, która nie działała już 10 minut po rozpakowaniu. Jak żyję bez tego cuda? Nadal kupuję kawę już zmieloną, a młynek służy za ozdobę i przestrogę dla mnie przed wymyślaniem nieistniejących potrzeb.

Termos garnek, w którym miałam przechowywać w cieple niezjedzone przez dziecko obiadki. Okazało się, że dziecko i tak woli zimne, a piękny garnek zabiera tylko miejsce.

Sterylizator parowy do butelek: to samo robi zwykły garnek z wrzątkiem.

Komentarze