Strasznie mało jest rzeczy, które by mnie obchodziły na
tyle, by o nich pisać na blogu. A jeśli
już, to tylko wtedy, gdy dotyczy to mnie bezpośrednio. Nie mam siły, ochoty,
ani potrzeby podniecać się dyskusjami o czymś, co ledwie mnie tyka. I nie ma
siły, która naprowadziłaby mnie na bardziej społeczne zachowanie.
Polubiłam drobiazgi i „zmienianie świata” w mikroskali. Na przykład
we własnym domu lub podwórku. Czuję satysfakcję gdy uda mi się przekonać jedną
osobę by zjadła zdrową zupę, zamiast podeszwy ze zmielonej krowy wepchniętej do
nadmuchanej, ohydnej buły. Fajnie jest podnieść komuś wibracje miłym słowem i
czuć, że ta drobinka pozytywnej energii poszybuje dalej, od pani w kiosku, do
jej klienta, do sąsiada klienta, do żony sąsiada i do dziecka żony.
Czasem wystarczy
zmusić się do uśmiechu i dalej samo idzie. Ostatnio miałam kilka denerwujących
mnie akcji z komunikacją miejską. Szybko rozkręciła się we mnie spirala
nienawiści do MPK, no bo: Poznań od 2 lat rozkopany w coraz to innym miejscu,
tramwaje zmieniają trasy znacznie częściej niż z nich korzystam (bo zwykle
chodzę pieszo), bilety drożeją (prawie 3
zł. za 15 minut stania w korku), a czarę mojej goryczy przelewa to, że nie
można tych biletów nigdzie kupić. Ostatnio przewędrowałam od Garbar do Zamku,
bilety udało się kupić na Rynku, ale jeszcze długo błąkałam się, zanim
znalazłam prawidłowy przystanek. Oczywiście
dużą rolę w tym „dramacie” odegrały mojej wybitne zdolności topograficzne oraz
długa przerwa w korzystaniu z tramwajów. Faktem jednak jest, że wściekałam się,
jakby stado podstępnych tramwajarzy urządziło spisek i specjalnie chciało mnie
pogrążyć! Gdzieś w okolicach Rynku otrzeźwiałam. Co za głupota! Słoneczko
świeciło, ludzie sobie spokojnie spacerowali, zajmowali miejsca w ogródkach,
pili coś, rozmawiali, psy biegały, gołębie latały, pełnia miejskiego szczęścia!
A ja sobie mogłam spacerować i cieszyć się luzem. Przeszło mi. Gdyby nie to, że speszyłam się, najchętniej
wędrowałabym tak aż do domu.
No i co, ech, warto sobie czasem odpuścić i tyle…
Czasem warto odpuścić, ale czasami nie można popuścić o milimetr.
OdpowiedzUsuńOd czegoś trzeba zawsze zacząć. Choć wydaje się, że to syzyfowa praca to jednak jak mi wczoraj kumpel powiedział, że kropla drąży skałę (akurat mówiliśmy o braku poziomu języka polskiego w mediach, głównie w tych, które uważają się za wyznacznik dla inteligentów).
A uśmiech pomaga ;]
Czy nie popuscić o milimetr, czy poczekać, aż kropla wydrąży skałe to pewnie kwestia charakteru, temperamentu. Ja wolę patrzeć na te krople, tzw. walka o swoje kojarzy mi się z pieniactwem i agresją. Oczywiscie trzeba byc asertywnym, bycie ciamciowatą ofiarą losu też nie jest wyjściem, ale powolne, stałe dokladanie kropelek więcej zdziała, niż wylanie od razu wiadra wody. To się nazywa działanie systemowe;))
OdpowiedzUsuń